
Podróż przez Oregon w DAYS GONE – CZEŚĆ II
W ostatnich dniach wcieliłem się w rolę motocyklisty – Deacona St. Johna – dzięki, czemu miałem okazję zwiedzić rejony amerykańskiego stanu Oregon. Zapraszam, na moją podróż przez Oregon w DAYS GONE!
Materiał zawiera spojlery dotyczące lokalizacji będących w grze.
Ostatnie dwa lata nie były dla Nas łaskawe. Czuliśmy na sobie łatkę ostatnich członków Mongrels MC. Nigdzie nie mogliśmy zagrzać miejsca. Staliśmy się włóczęgami. Ale, dzięki temu zwiedziliśmy każdy kawałek Oregonu.
Włóczędzy bez domu…
Można powiedzieć, że obaj z Boozerem pochodzimy z miasteczka Farewell, gdzie należeliśmy do gangu Mongrels MC. Niemal 3 lata temu przez świat przeszła plaga, która zamieniła większość ludzi w hordy świrusów przypominających gromady zombie. Zamieniły cały nasz świat w jedno wielkie świrusowo.
Chyba, tylko dzięki naszemu doświadczeniu w gangu udało nam się jakoś przeżyć. Ja miałem dodatkowo trochę doświadczenia z wojska. Służyłem w 10 Dywizji Górskiej i byłem na jednej misji w Afganistanie. Nie pytajcie.

Ps. Ten z włosami to ja.
Boozman też sobie świetnie radził, ale z jego aparycją to nie było trudne. Jest ogromny jak szafa i jego sierpowy łamie szczęki jak młot. W zasadzie zastanawiam się, czy jego ksywa nie pochodzi o Buzzera – jednego z członków Dreadnoków znanych z G.I.Joe. Tylko tam Buzzer był dużo mniejszy i miał blond kłaki, a Boozeman… no cóż…
Oregon – Włóczędzy na górze
Stan Oregon to całkiem dobre miejsce na koniec świata. Ludzi tu mieszka niewielu, a przestrzeni wśród lasów nie brakuje. Na początku ulokowaliśmy się na szczycie góry O’Leary.

Mieliśmy tutaj w sumie wszystko, co trzeba do życia. Cały teren był otoczony ogrodzeniem z drutem kolczastym, było trochę sprzętu no i sporych rozmiarów zbiornik z benzyną. Ulokowaliśmy się z Boozerem w dawnej wieży straży ochrony lasu.
Rozpościerał się stąd widok na teren dookoła, a ponadto były dwie prycze. Czegóż więcej chcieć? Na początku było ok, ale jak mawiał Boozeman – „Przeżycie to nie życie”.
Obóz Copeland
Wraz z Boozemanem pracowaliśmy od czasu do czasu dla licznych obozów rozsianych po wszystkich zakątkach Oregonu. Jednym z pierwszych do jakich trafiliśmy był obóz, którym dowodził Mark Copeland.

Ten porąbany preppers przygotowywał się na koniec świata od dłuższego czasu. Teraz prowadzi obóz, w samym środku lasu. Ciężko w to uwierzyć, ale jest to czteropoziomowa baza zbudowana jedynie z okolicznych drzew.

Obóz opiera się z jednej strony na dwóch sekwojach, a z drugiej strony na wyżynie skalnej. Drogi do niej prowadzące są zabezpieczone przez dwie bramy, a woda jest pobierana z rzeki, która otacza obóz z jednej strony.
Na gruncie znajdują się najważniejsze miejsca, takie jak kuchnia polowa czy warsztat. A na pozostałych poziomach, w koronach drzew skryte są miejsca do spania przygotowane z drewna i liści.
Ciężko ich znaleźć, ale za to dobrze ich słychać. Ten porąbany preppers Copeland bawi się w radiowca – założył radio Radio Wolny Oregon, gdzie gloryfikuje drugą poprawkę do konstytucji.
Obóz Hot Springs
Przyjmowanie zleceń z jednego źródła kłóciło się z naszym postrzeganiem świata. I właśnie dlatego, zaczęliśmy przyjmować zlecenia z obozu w Hot Springs. Obóz znajdował się na dawnych terenach letniskowych.

Prowadziła go Ada Tucker i… dobra, nie będę ściemniał. To po prostu obóz pracy dla ocalałych, którzy całe dnie musieli pracować albo przy paleniu zwłok świrusów albo na roli. Pani Tucker w zarządzaniu miała doświadczenie. Ponoć przed końcem świata pracowała jako szef strażników w wiezieniu.
Albo pracujesz na roli… …albo palisz zwłoki świrusów
Obóz znajdował się na otoczonym z trzech stron cyplu. To sprytne położenie skutecznie odgradzało teren od świrusów. Wszystkie ważne miejsca jak warsztat czy kuchnia znajdowały się blisko głównej bramy.
I w sumie dobrze, bo w dalszej części obozu znajdowały się jedynie namioty należące do pracowników bądź jak kto woli, ocalałych. Dawny teren kempingowy stał się miejscem pracy i życia dla kilkunastu ocalałych. W głównym budynku, zbudowanym z bali mieszkała Ada Tucker, a wejść do niego bronili uzbrojeni strażnicy.

Obóz Lost Lake
Zanim osiedliśmy na stałe w strażnicy, na górze O’Leary mieszkaliśmy przez pewien czas w obozie Lost Lake, którym dowodził stary pierdziel – Żelazny Mike. Stary cap jednak miał inne zapatrywanie na niektóre sprawy i opuściliśmy z Boozerem to miejsce, mówiąc, że już nigdy tu nie wrócimy.

Ale, wiecie co? Życie pisze różne scenariusze. Koniec końców, wróciliśmy tam z Boozemanem na stałe. Taki figiel. Zajęliśmy dawną szopę przerobioną na bungalow, tuż nad brzegiem rzeki.

Jest w niej wszystko, co trzeba do życia. Dwie prycze do spania, zniszczony aneks kuchenny, łazienka. Ale najważniejsze, że jest piec typu koza. Przydaje się zwłaszcza, gdy ciuchy przemokną na deszczu bądź gdy spadnie śnieg. Oba zjawiska są w Oregonie całkiem częste – można przywyknąć.
Jeden wielki pokój z aneksem kuchennym Jest koza – jest dobrze W środku mamy warsztat i łazienkę
Cały obóz Lost Lake znajduje się na wyspie – terenie dawnych domków letniskowych. Potrzeba chwili wymusiła na ocalałych zamianę funkcji poszczególnych budynków.
Świetlica stała się szpitalem, jeden z domków na uboczu zamieniono w kaplicę (oraz przyległy jej cmentarz), a budynek stołówki stał się główną siedzibą przywódcy – Żelaznego Mike’a.
Tuż przy drodze prowadzącej na wyspę znajduje się warsztat… …oraz dawna świetlica Nieco na uboczu znajduje się kaplica
Główny budynkiem w obozie jest dawna stołówka. Skąd ta pewność dotycząca dawnej funkcji? Bo znajduje się w niej wyposażona kuchnia ze sprzętem AGD jakiego używa się do zbiorowego żywienia.

Budynek został wykonany na kamiennym fundamencie, a jego główne ściany są wykonane z bali. Główne pomieszczenie, w którym znajduje się kominek jest doświetlone przez ogromne okna z widokiem na wodę.
Główne wejście do budynku, w którym urzęduje Żelazny Mike Widok na budynek od strony rzeki Główna sala jest doświetlona przez liczne okna
Budynek nie ma przeznaczenia mieszkalnego, świadczy o tym brak łazienki (są jedynie grupowe WC-ty, oddzielne dla każdej z płci). Żelazny Mike jednak przygotował swoją komnatę w jednym z pomieszczeń na piętrze.
Główne pomieszczenie z kominkiem Widok na ten sam pokój z drugiej strony Pokój Żelaznego Mike’a przygotowany w dawnej bibliotece
Obóz Diamond Lake
Mimo, że w pewnym sposób podobało się nam w Lost Lake, to historia rozdaje karty i szybko trafiłem dalej na południe, w rejony Crater Lake. Ani się obejrzałem, a losy rzuciły mnie do obozu Diamond Lake.

Założyciele obozu wpadli na pomysł by teren wokół bazy wypalić do gołej ziemi. Dzięki temu, świrusy nie mają możliwości podejść niezauważeni. A ponadto są łatwym celem. To znana z czasów podboju Ameryki metoda.

Niestety Diamond Lake nie oferuje zbyt wielu udogodnień. To zaledwie odgrodzony palami teren przy rzece i parę naprędce poskręcanych namiotów. Długo tam miejsca nie zagrzałem. I dobrze.
Wyspa Magów
To ewidentnie centralne miejsce całego Crater Lake na południu. Wyspa położona pośrodku jeziora to idealne miejsce na fortyfikacje. Cały brzeg jest wyłożony pionowo wbitymi palami – zupełnie jak w Diamond Lake. Nad całą wyspą czuwa pułkownik Garret.

Być może z powodu dość militarnego charakteru obozu, na wyspę prowadzą dwa mosty pontonowe. To najstarsza, klasyczna konstrukcja stosowana przez wojska inżynieryjne.
Most składa się z kilkunastu połączonych za pomocą klamer segmentów, które unoszą się nad taflą wody dzięki bojkom wykonanym z pospawanych beczek.
Baza utrzymuje militarny charakter Wnętrze bazy przypomina wnętrze jednostki wojskowej
Wnętrze osady przypomina w założeniach tymczasowe jednostki wojskowe. Namioty są ustawione obok siebie, lazaret jest na podwyższeniu, nad całością czuwa sporych rozmiarów wieża strażnicza.
Jest nawet plac apelowy. Czułem się tutaj zupełnie jak w armii. Dostałem wyjątkowo rangę kaprala. Wyobrażacie sobie?

Jak pewnie się domyśliliście na szczycie Wyspy Magów znajdowała się kwartera najwyższych oficerów, w tym pułkownika Garreta. Lecz poza najlepiej zadbanym namiotem polowym nie było tam w sumie nic ciekawego.
Moim domem jest droga
Spędziłem z Deaconem i Boozerem wiele godzin na drogach i bezdrożach Oregonu. Myślę, że twórcom udało się idealnie wyskalować świat pod motocykl. Podróżowanie po mapie sprawiało dużą przyjemność i nie było czuć znużenia stałą trasą.

Może to zasługa świetnego modelu jazdy motocyklem, może to kwestia stałego martwienia się o benzynę. Nie wiem, ale podróżowanie po świecie wykreowanym w DAYS GONE to sama przyjemność. A dbałość o szczegóły stoi na wysokim poziomie.

Jeżeli macie ochotę przeczytać pierwszą część notki o architekturze w tym tytule – zapraszam tutaj: Architektura w DAYS GONE – craftsmanami Oregon stoi – CZĘŚĆ I

