Szwecja w jeden dzień! Pomysł na wyjazd ojca z synem do miejscowości bez tandetnych straganów
Mam z synem taką tradycję. Poza wakacjami pełną rodziną wyjeżdżamy też tylko we dwóch. Niestety, na taki wyjazd już wiele środków człowiek nie ma po pełnoskalowych wojażach. Budżet na naszą wyprawę zawsze jest napięty, więc wybraliśmy się na jeden dzień do Szwecji.
Nasza tradycja nie jest długa, ale od kiedy Poks skończył dziewięć lat w ramach zacieśniania relacji na linii ojciec-syn wyjeżdżamy na wspólną wycieczkę. Dwa lata temu wybraliśmy się do Muzeum Samurajów w okolicach Zielonej Góry, rok temu uskutecznialiśmy przez wakacje surwiwal. W tym roku wybraliśmy się do Szwecji promem. Oto mini ściągawka z naszej wyprawy. Jeżeli interesuje was jedynie fragment dotyczący podróży do naszych sąsiadów z północy, przewińcie od razu niżej.
Niby dzień, a wyszły cztery
Niby „Szwecja w jeden dzień”, a wyjazd łącznie zajął nam niemal cztery doby. By dostać się do Szwecji, wybrałem połączenie promowe Stena Line. Więc musieliśmy najpierw dojechać do terminala w Gdyni. Postanowiłem więc dać nieco więcej atrakcji podczas tego wyjazdu. Dzień na dojazd do Trójmiasta, dzień na zwiedzanie atrakcji Gdyni, dzień w Szwecji i dzień na powrót.
Podróż rozpoczęliśmy bonusowo w niedzielne południe, by na noc dojechać na Kujawy gdzie mieszka moja babcia. Rzadko się wszyscy widzimy, więc postanowiliśmy ją odwiedzić. Dopiero następnego dnia z rana ruszyliśmy autostradą do Trójmiasta.
Wyruszyliśmy w poniedziałek, więc obowiązywała nas płatność (szwagier jechał w weekend i faktycznie nie zapłacił złotówki). Zawczasu dodałem w bankowości internetowej auto do opłat autostradowych. Gdy auto było już aktywne w systemie, przez bramki faktycznie przejechałem bez żadnych problemów i niemal bez zatrzymywania – magia technologii!
Gościna w Marriocie w Gdyni
Na pierwszą noc zatrzymaliśmy się w Courtyard by Marriott Gdynia Waterfront. Wybrałem ten hotel z dwóch powodów. Po pierwsze, wszędzie jest blisko (zwłaszcza do terminala w Gdyni), a po drugie, po prostu lubię tę sieć hoteli. Jak się dużo wcześniej zrobi rezerwację, to ceny nie różnią się dużo od pozostałych hoteli. Tak dobrałem termin podróży, by nie zapłacić za dużo i za pokój i za prom. Stąd też taka, a nie inna data wyjazdu.
Wybrałem oczywiście pokój z widokiem na morze, w bonusie otrzymałem widok na ORP Błyskawice, Dar Pomorza i marinę pełną jachtów. Idealnie. Co do pokoju. Jak zawsze czysto i schludnie. Brak zarzutów, obsługa miła, a hotelowy bar fajnie wyposażony.
W łazience podgrzewana podłoga więc całkiem przyjemnie, ale nie będę ukrywał, że przy dłuższym pobycie dwa elementy łazienki by mnie nieco denerwowały. Brak uchwytu na ręcznik w zasięgu ręki przy umywalce oraz krótki kranik, przez który każde mycie dłoni kończyło się rozlewaniem wody po łazienkowym blacie. Swoją drogą, ciekawe czy dostępne są pokoje z wanną? O to zapomniałem zapytać.
Spacer po Gdyni
W tym roku pogoda nie dopisuje, by leżeć plackiem na plaży. Na szczęście w Gdyni można znaleźć wiele rozrywek, które nie wymagają kąpielówek. Na początku wybraliśmy się na rejs po porcie na pokładzie statku Smile, który kursuje z pirsu łączącego się ze Skwerem Kościuszki. Za tę przyjemność zapłaciłem 100 zł płynąc z synem. Rejs trwa ok. 50 minut i przepływając, mijamy Basen II inżyniera Wendy, basen węglowy i opływamy Awanport z widokiem na port Marynarki Wojennej.
Następnie udaliśmy się spacerem do Muzeum Marynarki Wojennej (tym razem darowaliśmy sobie zwiedzanie ORP Błyskawica i Daru Pomorza – już tam byliśmy). Wejściówki dla dwóch osób kosztowały 49 zł. I byliśmy tutaj drugi raz, ekspozycja chyba nie uległa większej zmianie, ale nadal jest to całkiem solidna dawka ładnie podanej historii MW.
Eksponatów nie ma może, jakoś nie wiadomo ile, ale za to wszystko jest ładnie poopisywane i nie brakuje multimedialnych filmów, zdjęć i gierek dla młodszych. Super wrażenie robią też modele statków, także tych obecnie służących w MW. Na ostatnim piętrze są też modele słynnych żaglowców, nie tylko polskich. Można zobaczyć Santa Marie, czy HMS Victory. Ostatnim przystankiem muzeum jest ekspozycja na zewnątrz, tam polecam zwłaszcza zagrać w statki 😉
Szwecja w jeden dzień
Pora na to, co wszyscy czekają. Naszą podróż rozpoczęliśmy ok. godziny 21 z terminala morskiego w Gdyni. Przed wejściem znajduje się niewielki parking i warto tam zaparkować, ponieważ jest bezpłatny. Nam się udało znaleźć miejsce po jakiś 15 minutach wyczekiwania, ale przyjechaliśmy sporo wcześniej. Sama podróż minęła nam naprawdę spokojnie, statek sunął gładko i ani ja, ani syn nie doświadczyliśmy choroby morskiej.
Na statku oczywiście można korzystać z restauracji, barów i automatów. Jeżeli planujecie zjeść na statku, to od razu dodam, że taniej wyjdzie, gdy wykupicie posiłek wraz z biletem. Kolacja jest podana w formie szwedzkiego stołu i tu informacja dla dorosłych, w cenie jest też piwo (ile chcecie) i dwa rodzaje wina. Statek płynie przez noc i rano jesteście już w Karlskronie…
Synowi bardzo zależało, żeby wyjechać za granicę. Tutaj uwaga do rodziców. Dziecko musi mieć dowód. Przed wejściem na pokład odbywa się normalna odprawa, gdzie muszą być sprawdzone dokumenty. Co ciekawe, są dostępne również automaty więc można zrobić check-in nim okienka zostaną otwarte.
Karlskrona w jeden dzień
Statek Stena Line nie dopływa bezpośrednio do miasteczka, więc ostatni etap podróży należy pokonać samodzielnie autobusem numer 6, który odjeżdża spod drzwi terminala. Za bilet można zapłacić u kierowcy kartą albo kupić w biletomacie.
Jeżeli tak jak my, jedziecie na jeden dzień, to pamiętajcie, że najprawdopodobniej do i z Karlskrony będzie płynąć innymi statkami, więc rzeczy musicie mieć przy sobie. Więc albo ograniczacie elementy rzeczy osobiste do minimum, a resztę zostawiacie na parkingu w samochodzie (tak jak my), albo korzystacie z szafek dostępnych w terminalu (płatne).
Miasteczko jest obłędnie ładne i nawet mój dzielny nastolatek docenił jego urbanistykę. Stare budynki komponują się z całkiem nowymi w niemal niezauważalny sposób. Po wysiadce z autobusu (ostatni przystanek – Karlskrona Central Station) warto udać się do punktu informacji turystycznej, by zaopatrzyć się w mapę z najważniejszymi zabytkami miasta. Obejście wszystkich 13 punktów zajmuje ok. 2 godzin.
Zaznaczę też, że w (dla mnie dobrze, ale ktoś może uznać to za wadę) Karlskronie nie ma żadnych odpustowych stoisk z tym całym badziewiem, jakie można spotkać w każdej polskiej nadmorskiej miejscowości. Więc jeżeli chcecie pamiątkę, to możecie je znaleźć w muzeach. Chcecie magnesik na pamiątkę? Warto podejść do Centrum Obsługi Turystów, tam mają parę do wyboru.
Zdecydowanie najciekawszym i głównym punktem programu dla mnie i młodego było oczywiście Muzeum Marynarki Wojennej. Nie da się ukryć, że choć wykonaniem może nie zawstydza polskiego kuzyna, to eksponatów jest zdecydowanie więcej. Warto zawczasu ściągnąć też przewodnik po muzeum.
Główną atrakcją jest prawdziwy okręt podwodny „Neptun”, do którego można wejść i przekonać się, ile tam jest naprawdę miejsca. Niewiele:D Mówiąc bardziej obrazowo. Kajuta kapitana to w zasadzie komórka pod schodami Harrego Pottera.
Tu od razu zdradzę ciekawostkę. W szwedzkim muzeum jest jeden spory pokój poświęcony… polskim marynarzom! No serio! Nie chodzi o czasy potopu, lecz losy naszych żołnierzy w czasie II wojny światowej, ale więcej nie zdradzę. Niespodzianka była to dla mnie sroga!
Koszty? Za wejście do muzeum płacą… jedynie dorośli. W przeliczeniu na złotówki za bilet zapłaciłem 62 zł. Obiad tego dnia zjedliśmy w bufecie dostępnym w muzeum, ponownie szwedzki stół (tak, były klopsiki), dla dwóch osób był to wydatek 101 zł. Ale jedliśmy też dokładki i można było zjeść, ile się chciało.
Powrót przebiegł dokładnie tak samo, z tą różnicą, że na pokład statku zostaliśmy wwiezieni przez autobus, ponieważ kołnierz jest w jakiejś naprawie i dwóch z trzech statków nie jest w stanie podłączyć. Następnego dnia rano byliśmy już w Polsce i mogliśmy ruszyć do domu. Koło południa byliśmy na miejscu.
Po co te wyprawy?
Nie będę ukrywał. Mnie tata nigdzie nie zabierał. Mama za to nie miała na to pieniędzy. Ale widzę, jak z podróży na podróż nasza relacja z synem się rozwija. Tematy rozmów zmieniają się na bardziej dojrzałe. W końcu mamy okazję na spokojnie się otworzyć na siebie. Jest dużo mniej nerwów w naszej relacji, niż w czasie roku szkolnego. To później też procentuje. On ma do mnie więcej szacunku, a ja do niego więcej cierpliwości.
To nie tylko wycieczka. To po prostu spędzanie wspólnie czasu i to słynne „kolekcjonowanie wspomnień”. Ważny jest nie tylko finał podróży, ale też czas spędzony w jej trakcie. Gdy słuchamy radia jadąc autem, jedząc lody i spacerując po Gdyni czy nie mogąc się nadziwić kąpiącym się w Bałtyku dzieciakom, skoro my byliśmy ubrani od stóp do głów.
Każdemu ojcu polecam, by zabierał syna na takie samotne wyprawy. I tak jak pisałem rok temu, to nie musi być wyprawa na koniec świata. W zeszłym roku ograniczyłem atrakcje do nauki młodego surwiwalu, uczyłem go jak pozyskać wodę, rozpalić bezpieczne ognisko czy orientować się w terenie. Za darmo. I też było fajnie. Tu chodzi o czas i pomysłowość. Jeżeli ja mogę, to każdy może!
Wszystkie bilety i atrakcje pokryłem z własnej kieszeni. Żaden z wymienionych podmiotów nie udzielił mi żadnej zniżki, nie zaproponował barteru. Nie jest to bowiem wpis promocyjny, jedyne co ma promować to ciekawe ojcostwo. Ale jeżeli treść się Wam podobała, to możecie postawić mi „kawkę” na następne podróże.